Pobudki w Pomiocie okazały się dość typowo wczesne – szósta i już jestem na nogach. Zwinąłem Pomiot po raz ostatni, pożegnałem szefostwo pola namiotowego, i ruszyłem w ostatni etap. Cel – Świnoujście, po drodze zahaczając o kilka miejscowości: nieduży Rewal, nieźle zatłoczone Pobierowo, mały Dziwnówek na skrzyżowaniu trasy dziwnowskiej i szczecińskiej, spory i nieludzko zapchany automatami Dziwnów (dwie “Krokmanie”, PIU EXCEED i dwa nowiutkie PIU NX2), aż wreszcie Międzyzdroje, spore, lecz nieurodzajne.
Natomiast przed Międzyzdrojami… o, gratka dla rowerzysty! Do Międzyzdrojów jedzie się długą, wijącą się i niestety często pnącą pod górę leśną szosą. Jakieś rezerwaty, jakieś punkty widokowe, żubrami straszą – wszystko to nic, gdy na parę kilometrów przed samymi Międzyzdrojami droga zaczyna stopniowo opadać. I opadać. I opadać, i opadać. Dobrze, że tym odcinkiem nie jechał żaden wariat ścinający zakręty, bo ja z mojej radośnie osiągniętej i wyciskającej łzy z oczu (zgubiłem wcześniej okulary) prędkości ponad 50 km/h nie miałem najmniejszego zamiaru zrezygnować. Kilka kilometrów zupełnej laby i prucia z zawrotną, jak na turystę rowerowego, prędkością – bezcenne.
Po opuszczeniu mało ciekawych w sumie Międzyzdrojów ruszyłem w finałową trasę na Świnoujście. Może to zbliżający się koniec podróży, może świetny blisko-niemiecki asfalt, może lekki wiatr w plecy – nie wiem, ale dzięki czemuś ten odcinek w większości prułem pedałując około 35 km/h i wcale nie odczuwając tego jako jakiegoś specjalnego wysiłku. Drogowskazy jednak okazały się dla mnie zwodnicze, i zamiast pojechać prosto na prom do centrum Świnoujścia, wylądowałem na okrężnej trasie przez Karsibór. Również wsiadłem na masywny darmowy prom, lecz wysadził mnie on na początku jeszcze parukilometrowej trasy rowerowej z Karsiboru do Świnoujścia – trasa przyjemna, lecz wolałbym był dotrzeć prosto do centrum…
Miałem sobie szukać jakiegoś pola namiotowego, lecz koniec końców widok skaczącej mi do oczu tabliczki “schronisko młodzieżowe” mnie przekonał – 27 zł za ciepły prysznic i normalne łóżko to nie tak źle. Zameldowałem się, lecz była dopiero niecała 20 – zrzuciłem bagaż do pokoju, wróciłem na dwa kółka i ruszyłem nad morze.
Świnoujście mnie, niestety, bardzo mocno zawiodło. Jest jakby małym, śląskim miasteczkiem przez pomyłkę wybudowanym nad morzem: klitkowate kamieniczki, większe też niepiękne, między nimi ciasne uliczki, gdzieś na obrzeżach typowe osiedla blokowe, a okazale długa promenada nadmorska chyba bardziej nastawiona na niemieckich emerytów (których zresztą było zatrzęsienie), niż rodzimych wczasowiczów. A automaty? Powiem tak: “Violent Storm” uszedłby za nowość.
Nie pograwszy, zatem, padłem na pryczę, doczekałem się powrotu współlokatorów, pogadaliśmy chwilę, ustaliłem z pomocą pożyczonej mapy jutrzejszą trasę – i tyle.
Następnego dnia wsiadłem w pociąg do Szczecina Dąbia, stamtąd do Koszalina, a z niego – znów rowerowo – do Mielna na jeszcze jeden dzień.
Nazajutrz zaś trochę się zasiedziałem, mając pociąg o 12:40-coś z Koszalina do Słupska opuściłem
Mielno (a w zasadzie małą wiochę obok) o godzinie 12… i w 37 minut byłem w Koszalinie, 17 km dalej, 27 km/h średnio, trochę pod górkę i w zaczynającym kropić deszczu… Ostro było, ale zdążyłem.
Słupsk natomiast bardzo dobitnie mi zaznaczył, iż termin wycieczki upłynął definitywnie – gdy tylko miałem z niego ruszać do Ustki, rozpętało się takie pandemonium pogodowe, że wymiękłem. Burza z piorunami, wściekły wiatr, ulewa jak z sikawki, nawet dworzec kolejowy podtopiło (w przejściach podziemnych ludzie chodzili na bosaka, zdjąwszy buty, zapewne w myślach wyklinając mnie, szpulującego spokojnie na dwóch kółkach przez pięciocentymetrowej głębokości kałuże) – stwierdziłem “chrzanię” i do Ustki, choć to ledwie kilkanaście kilometrów dalej, podjechałem osobowcem.
I to w zasadzie tyle – podsumuję kilometry jak będę miał czas.
Czego się dorobiłem? Opalenizny “rowerowej”, czyli sama twarz i przedramiona. Nowych mięśni nóg, których wcześniej chyba wcale nie miałem (mięśni, nie nóg). No i dzikiej jatysfakcji, przede wszystkim.
Niech mnie kaczki podepczą, jeżeli za rok czy dwa nie zrobię sobie powtórki, tym razem jednak w przeciwną stronę. ^^/